Rok temu (bardzo szybko zleciał ten czas) zachwyciła mnie bransoletka koralikowa burberry. Pomyślałam, że na początek to chyba za trudny dla mnie wzór, więc wzięłam się za prostsze, jednokolorowe, najwyżej ze skręconymi paskami. Po pół roku stwierdziłam, że jestem gotowa do "mojej burberry". Znalazłam wzór, kupiłam odpowiednie kolory Toho 11o i zabrałam się do dzieła. Zawsze powtarzałam, że najgorszym momentem w tworzeniu tego typu bransoletek jest nawlekanie koralików. Ale w tym przypadku to był jakiś koszmar. Po dwóch wieczorach udało się nawlec odpowiednią ilość tych drobniutkich koralików. I tu kolejne zaskoczenie. Strasznie sztywne to było i mało wyginające się. To na ratunek pospieszyła mi Weronika z
Koraliki tudzież podpowiadając bym robiła to ukośnikiem. Ki czort? No tak, kolejna lekcja pokory. Technika jaką do tej pory robiłam, nie za bardzo się sprawdza w bransoletkach o większej liczbie koralików w rzędzie. Czyli muszę nauczyć się czegoś nowego. Odłożyłam na bok z myślą, że może za chwilę się tym zajmę. W międzyczasie nauczyłam się "turka", a ukośnik "leżał i czekał". Nie dawało mi to jednak spokoju, walczyłam, zgrzytałam zębami używając czasami niecenzuralnych słów. Udało się, też za sprawą szydełka, które dostałam kilkanaście lat temu od moje teściowej. Stare, przedwojenne. Wiedziała, że jeśli ktoś je kiedyś jeszcze użyje to tylko ja. Przy okazji "mojej burberry" użyłam go po raz pierwszy.
I tak oto po przydługim wstępie chwalę się. Oto ONA, moja wymarzona, może jeszcze niedoskonała, ale JEST:
A poniżej mój wspomniany pomocnik, szydełko pamiętające dwudziestolecie międzywojenne.
A na koniec wspomniany w poprzednim poście chustecznik, już ukończony i u nowych właścicieli.
Pozdrawiam cieplutko do następnego razu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz